 |
|
Autor |
Wiadomość |
Evandril
Dołączył: 01 Kwi 2011
Posty: 87
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 13:26, 26 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Giovanni (feat. Vegari)
Czarodziej zapamiętał nazwę zamku i rzeki i zabrał się za jedzenie. Trzeba było przyznać, że mimo iż dość suche, mięso było dobrze przyprawione i smaczne. Co jakiś czas brał łyka bądź dwa z bukłaka, jednak niezbyt dużego, gdyż miał wrażenie, iż będzie ciężko uzupełnić i jedzenie i napitek. Zawsze Veg mogła coś upolować, była w tym dobra.
Po smacznej kolacji dostali swoje przydziały, a on bardzo nalegał i wręcz naciskał na starszą babinkę, by nocować z łuczniczką. Mieli już swoje plany na wieczór, a w obecności pozostałych członków drużyny pewnie nie mogli by się oddać igraszkom, na które oboje mieli ochotę. Ger machnęła w końcu ręką i poszła sobie gdzieś.
- No, przyjaciele, bawcie się dobrze w swoim towarzystwie, bo my w swoim na pewno będziemy. Buonanotte! - uśmiechnął się szeroko do kompanów, po czym zamknął drzwi od kwatery, którą wynegocjował. Zacierając ręce zbliżył się do leżącej na podłodze Vegari i zaczął rozpinać pas z mieczem, na co ona posłała mu ciepły uśmiech i klepnęła miejsce obok siebie.
* * *
Nie wiedział, ile się dokładnie kochali, ale chyba nie za długo, w końcu mag był już nieco zmęczony. Pieszczoty i chwile spędzone w objęciach tej pięknej kobiety sprawiły, że odpłynął myślami gdzieś daleko. Gdy ona już przysnęła, Piromanta nadal nie spał. Rozmyślał o dawnym życiu i starych czasach...
…Siedem lat temu, Tobaro, Tilea...
Zbliżał się zmierzch. Zachodzące słońce odznaczało się czerwienią na grafitowym nieboskłonie, jednak Giovanni nie zwracał na to uwagi. Znajdował się właśnie w bogatej dzielnicy Tobaro, w przesmyku między dwoma wielkimi domostwami i rzucał małymi kamyczkami w niewielkie okno na pierwszym piętrze. Po mniej więcej trzech uderzeniach o szybę, okiennice otwarły się i spojrzała na niego piękna, czarnowłosa kobieta. Ze zdziwienia aż przyłożyła malutką dłoń do ust.
- Giovanni? To ty? O tej porze? - wyszeptała, jednak na tyle głośno, by młody mężczyzna ją usłyszał.
- A któż by inny, Sophie – posłał jej zawadiacki uśmiech. - Wpuścisz mnie do siebie? To nie zajmie dłużej niż minutę.
- Taak, zwykle nie zajmuje – odparła jakby od niechcenia i schowała się. Chwilę później z okna wypadł długi, wąski materiał, wyglądający jak kilka prześcieradeł powiązanych ze sobą. - Wspinaj się, byle szybko i cicho – dobiegł go głos Vittorii z wewnątrz pokoju.
Młodemu adeptowi sztuk magicznych, który przyjechał w odwiedziny do siostry, nie trzeba było długo powtarzać. Zaparł się nogami o ścianę, a że od urodzenia miał mocne ramiona, szybko znalazł się w przestronnym, urządzonym z przepychem pokoju swej młodej kochanicy. Od razu do niej dopadł i nim cokolwiek powiedziała, złożył na jej ustach namiętny pocałunek.
- Nie możemy... Jeśli mój ojciec... - nie dokończyła, gdy po raz kolejny zamknął jej usta całusem. Odwzajemniła czułości Tileańczyka, a on spojrzał momentalnie w jej oczy.
- To już mój problem, Najsłodsza.
Gio zrzucił z niej koszulkę nocną, delektując się dotykiem jej wspaniałych piersi. Ona natomiast szybko odnalazła drogę swą dłonią do krocza mężczyzny, powoli budzącego się ze snu. Po chwili oboje legli na łóżko, impetem gasząc dwie świeczki stanowiące jedyne oświetlenie pokoju.
Noc była owocna, jednak ranek nie należał już do tak przyjemnych. Para kochanków obudziła się wcześnie i rozmawiała o wielu rzeczach, jednak słysząc za drzwiami, na schodach, zbliżającego się ojca dziewczyny, który zwykł mówić coś do siebie nie rozmawiając z nikim, Gio zerwał się z łóżka jak porażony, naciągając szybko spodnie. Włożył też buty i narzucił koszulę. Na więcej nie miał czasu, gdy drzwi otworzyły się nagle i zobaczył zdziwioną, a chwilę potem zagotowaną minę staruszka. Wtedy de Sanctis posłał mu kolejny ze swoich głupich uśmieszków.
- Ty przeklęty! - wycedził tamten, ruszając w stronę początkującego czarodzieja.
Cóż było w takiej sytuacji robić? Gio zabrał swój kubrak, posłał całusa leżącej w pieleszach kobiecie, a następnie w dwóch susach pokonał okno i zeskoczył na dół, przetaczając się na zimnej i twardej posadzce. Ojciec Sophie wykrzykiwał w tym czasie z okna sporo niecenzuralnych przymiotników, które nie przystały poważanemu w mieście i na świecie kupcowi.
- Obiecuję, że cię zabiję, de Sanctis! A twoja rodzina zapłaci mi za wszystko!
- Nie ma takiej potrzeby, Massimo. Pozdrów i ucałuj córkę ode mnie! - Gio wykonał salut i z uśmiechem na ustach rzucił się w stronę głównej ulicy.
Massimo Delvecchio jeszcze długo musiał słyszeć tryumfalny śmiech odbijający się od murów jego posiadłości. W końcu syn konkurującego rodu kupieckiego już dawno skradł skąpemu Massimo coś bardziej cennego, niż pieniądze. Dziewictwo jego córki.
* * *
Taaak, to były wspaniałe czasy i wspomnienia, a mina starego kupca – bezcenna. W końcu jednak stary zgredzina wysłał córkę do klasztoru Myrmidii i skończyły się ich nocne schadzki. Giovanni w późniejszym czasie i tak nie był w stanie bywać w Tobaro tak często, jak przedtem. Czasami zastanawiał się, czy nie wrócić do rodzinnego miasta i nie zostać tam na stałe. W końcu w Tilei żyło się wolniej, bez pędu i stresu, który cechował inne krainy. No i przede wszystkim było cieplej niż w kraju Sigmara, a i kobiety były piękniejsze niż te w Imperium.
Nagle zdał sobie sprawę, że bardzo tęskni za tamtymi czasami, gdy był tylko zwykłym zawadiaką – uczniem Kolegium. Tęsknił za wypadami z Marco, swym najlepszym przyjacielem, do lokalnych karczm i podrzędnych knajp, gdzie zawsze znajdowali jakąś dziewkę do przelecenia i kogoś do obicia. Bardzo często na swą „pozycję” łapał jakieś kontakty z kobietami, jednak teraz, z perspektywy czasu, chyba nawet by mu się nie chciało o tym gadać. Funkcja czarodzieja, mimo iż dość prestiżowa w tym zabobonnym świecie, wciąż była przez ludzi nie lubiana. Kiedyś cieszył się jak dziecko, że po kilku wymienionych zdaniach kobieta jadła mu z ręki i chciała mieć z nim dzieci. Dziś tego typu praktyki traktował raczej jako relaks i oderwanie się od ponurej rzeczywistości, która go otaczała.
Śpiąca obok niego Vegari chyba tak samo podchodziła do życia. Jakoś jej się nie dziwił mimo wszystko – tu trzeba było żyć szybko, bo można było umrzeć za młodo i nic nie przeżyć. Gio był znany w Tobaro jako kolekcjoner emocji, i jako Południowiec o dzikim temperamencie chyba będzie nim zawsze. Tylko czy akurat w tym momencie, gdy miał te trzydzieści lat, to był dobry moment na takie myśli? Może to po prostu ta cała przeklęta okolica, ta wiocha i ci ludzie nastrajali go mało pozytywnie. Jedno wiedział na pewno – widząc ten bezsens egzystencji jaki go otaczał, chciał wrócić do Tilei i po prostu odpocząć przy nabrzeżu. Czerpiąc w płuca morskie powietrze, upajając się nawet skrzeczeniem tych przeklętych mew. Wrócić do tego, co dawało mu poczucie, że wie, po co żyje i że to życie nie jest po nic. I mieć w dupie całą resztę.
Kobieta odwróciła się na drugi bok, tym razem kładąc się przodem do niego i na chwilę otworzyła oczy. Życie na szlaku nauczyło ją czujnego snu i Gio przywykł, że raz na jakiś czas tak robiła. Widząc, że czarodziej nie śpi, wsparła się na łokciu, przyglądając mu z zaciekawieniem.
- Co tak dumasz? - zapytała szeptem, uśmiechając się lekko. - Gorący jesteś jak stado kundli po dzikiej nocy z suczką. Hmm... I chyba coś w tym jest – dodała zaraz.
- Nie dumam. To ta pogoda. Po prostu nie mogę zasnąć – spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.
- Mhm. Czyli jak skończysz tutaj, wracasz do siebie?
- Wracam? Jadę odwiedzić siostrę. Morr da, a dostąpię tej przyjemności. Póki co mam dosyć tej pogody.
- Wiem, to widać i słychać, gdyż wspominasz o niej chyba piętnasty raz tego dnia. - Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Też miała dosyć. Chyba. W sumie to jej wisiało, czy świeciło słońce, czy lał deszcz. Oczywiście wolała to pierwsze. - Więc jak tam jest?
- Słonecznie. Miło. Ciepło.
- Mhm. Trzy poważne atuty. A wady?
- Narwani ludzie, którzy czasami nie pozwalają się spotykać z ich córkami. - uśmiechnął się zadziornie.
- Uuu... to już poważna wada, chyba jednak nie chcę tam jechać. - Puściła mu oczko. - Co to za przyjemność, kiedy nie można się przespać z jakąś młodą dziewczyną? - Prychnęła rozbawiona. Ale rozumiała Gio. Też nie lubiła, gdy ktoś jej czegoś zabraniał. Zwłaszcza jak chodziło o młode i ładne panny.
- Zakaz i jego złamanie, moja droga, to kwestia bystrego umysłu i szybkich nóg. Chyba sama powinnaś coś o tym wiedzieć, nieprawdaż? Poza tym miło wiedzieć, że również lubisz kobiety. Podejrzewałem cię o to, odkąd opuściliśmy L'Anguille. - uśmiechnął się zadziornie.
- Powinieneś już wiedzieć, że lubię w życiu wszystkie przyjemności. - Wzruszyła ramionami. - Choć nie lubię się nimi dzielić. - Pokazała mu język. Już wiedziała, jak spędzą następną noc. Niech no tylko znajdzie jakąś ładną i młodą.
- To się okaże – rzucił rozbawiony. - A teraz już chyba rzeczywiście powinniśmy spróbować zasnąć. Jutro czeka nas następny ciężki dzień.
- Którego możemy nie przeżyć, więc sen zostawmy dla słabych.
Objęła go ramionami i przyciągnęła do siebie, od razu namiętnie całując i kładąc udo na udzie mężczyzny. Nie minęła chwila, jak poczuła jego ciepłą dłoń, błądzącą po jej wciąż wilgotnym łonie. Giovanni odwzajemniał pocałunek z taką dzikością, że potem jeszcze bardzo długo nie zasnęli, zajęci czymś o wiele ważniejszym.
* * *
Następnego dnia, wśród ponurych chmur i mżawki wyruszyli z wioski. Mag, mimo przyjemnie spędzonej nocy, klął na pogodę niczym opętany. Przynajmniej mieli informacje na temat LeBeau, a to było już bardziej pocieszające. W gruncie rzeczy dzięki Vegari i jej celnemu oku – ustrzelone ptaki całkiem odwróciły podejście kobiet i o to chodziło.
Płomienisty z głęboko naciągniętym kapturem pokonywał kolejny nieprzyjazny teren, osłaniając się przed padającym deszczem jak tylko mógł. Przeklinał chwilę, w której zgodził się wykonać to zadanie dla tego pieprzonego księciunia. Na szczęście nie spotkali jak na razie nic, co chciałoby ich zabić, poćwiartować czy zjeść żywcem, ale Giovanni wiedział, że to kwestia czasu.
Gdy dotarli do jakiejś wioski, Tileańczyk miał nadzieję, że uda im się tam przenocować, jednak widząc, że osada jest jeszcze bardziej zabiedzona niż siedziba dwóch staruszek, postanowili wyruszyć dalej, a po zachodzie słońca rozbili obóz gdzieś pod jakimś sędziwym dębem. W ogóle mu się to nie podobało, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że muszą odpocząć, jeśli chcą następnego dnia mieć siły do kolejnego wymarszu.
* * *
Noc „pod chmurką” nie przysłużyła się Giovanniemu. Obudził się z dreszczami i zanosząc się od kaszlu. Czuł, jakby ktoś włożył mu w przełyk setki małych igiełek, które dawały o sobie znać, gdy przełykał ciężko posiłek. W duszy liczył, że to tylko jakieś zwykłe przeziębienie, które złapał od tej słoty i że nie zachorował na jakieś tałatajstwo, które pętało się po tej krainie. Całkiem żałosne by było, gdyby zaraził się tym, co złapała Kat przez przebywanie w jej towarzystwie. Nie, to było niedorzeczne i szybko odrzucił od siebie te myśli – przecież był uczonym, człowiekiem światłym, o otwartym umyśle. Tak mogli myśleć chłopi i ciemny lud!
Podróż się dłużyła i dłużyła, co dla kogoś w jego stanie, było istną mordęgą. Piromanta nie czuł nóg i właściwie wydawało mu się, że idzie z rozpędu, a jak się zatrzyma, to nie będzie mógł ruszyć. Czuł się jeszcze gorzej, niż rano. Wszystko go bolało, po plecach przechodziły go nieprzyjemne dreszcze, a gardło pulsowało ostrym bólem. Ciało momentami odmawiało posłuszeństwa. Nie odzywał się zbytnio do towarzyszy, starając się poświęcić siły na marsz i pokonywanie drogi.
Jedyne, co go teraz trzymało w pionie, to nadzieja, że może znajdą w końcu jakiś ciepły kąt i będą mogli wypocząć, a on się podleczyć. Gio korzystał od czasu do czasu ze swoich mikstur leczniczych o różnych fantazyjnych kolorach, jednak i one potrzebowały czasu, by na dobre zadziałać. W końcu nic nie działo się na pstryknięcie palców. No, może poza pieprzonym deszczem i bagniskiem, które w tej krainie były na porządku dziennym.
De Sanctis nawet nie zauważył, gdy wpadli w zasadzkę. Był tak wycieńczony, że mało co do niego docierało. Dopiero po chwili dostrzegł jakąś pokrakę na pajęczych nogach i momentalnie zwymiotował, niemal obrzygawszy sobie prawe przedramię. Ogarnął mętnym wzrokiem okolicę – sytuacja była dość przykra. Tamtych było dużo, a Gio, mimo iż się starał, nie mógł odszukać w swej świadomości żadnego zaklęcia. O ile wcześniej gładko mógł czytać z pamięci, teraz wszystkie słowa okazały się zbyt rozmazane, a on zbyt słaby, by sklecić jakąkolwiek, choćby najmniejszą kulę ognia.
- Scopare malattia! - warknął pod nosem w tileańskim, przecierając twarz.
Nie mając innego wyjścia, dobył wiszącego przy pasie miecza, choć wydawało mu się, że ten waży teraz ze trzy razy więcej niż zwykle. Nigdy nie był jakimś wspaniałym szermierzem, ale coś tam potrafił zdziałać tym żelastwem. Ciekawe, jak spisze się w sytuacji, gdzie gorączka trawiła jego ciało, a on najchętniej usiadłby sobie na środku tej błotnistej ścieżki i rozpłakał jak dziecko. Odruchowo przysunął się bliżej Kruka, tak, by w razie czego tamten go wspomógł. Nie zamierzał atakować, a jedynie się bronić i czekać na szansę skontrowania.
Jeśli przyjdzie mu tutaj umrzeć – trudno, w końcu mógł się spodziewać, że to nie będzie wesoła wycieczka.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Draze
Dołączył: 27 Kwi 2011
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 14:38, 26 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Estec Vogeler
Kruk ciągle nie mógł zrozumieć... Jak ci wszyscy ludzie przetrwali tu tyle czasu? Jedzenie żab i ślimaków nie wydawało się zbyt ludzkie ani tym bardziej pożywne, tymczasem pomimo wychudzenia i ogólnej biedy – żyli w wiosce w całkiem dużej grupie.
Czegokolwiek najemnik nie myślał o całej sytuacji musiał przyznać, że pomysł Vegari był bardzo dobry. Brak dachu nad głową nie cieszył go nawet w połowie tak bardzo, jak pierwsze informacje na temat LeBeau. Gość rzekomo miał być bez dwóch palców, co mogło być całkiem pomocne. Choć biorąc pod uwagę, że pewnie połowa Mousillon ma niekoniecznie standardową ich ilość...
Noc minęła Krukowi niesamowicie szybko. Stirlandczyk z reguły nie lubił tracić czasu przeznaczonego na sen, toteż zasnął praktycznie natychmiast, olewając chorobę Kat. Prawie nigdy nie chorował, a jeśli będzie trzeba – utnie sobie nogę czy inną kończynę. Czuł jednak, że tej nocy jeszcze nic mu nie grozi... Za to doskonale wiedział, że zmęczenie to największy wróg człowieka, odbierający sprawność umysłu i ciała...
* * *
Rano, Estec jako pierwszy pojawił się w głównej sali. „Zejdziem do kanałów, wyplenim Skavena...” zanucił cicho przyśpiewkę, miejscami niesamowicie sprośną, jednak łatwo wpadającą w ucho. Czasem zastanawiał się jak powodzi się jego dawnym kompanom. Po wojnie wrócili do kopalni straszyć dzieciaki goblinami, może zaciągnęli się znowu? Stare dzieje.”
Vogeler spoglądał przez zasłoniony szmatą otwór w ścianie udający okno. Kolejny dzień witający ich deszczem, prowokujący Gio do użycia co silniejszych zaklęć, będący źródłem narzekań kobiet i bluźnierstw Kruka.
- Ruszajmy, bo jak tak dalej pójdzie, to będziemy zmuszeni maszerować w nocy... - mruknął do reszty, choć głównie przez zmęczenie niż nastrój. Marna mżawka ciągnąca się za drużyną od tygodnia nie była w stanie zgasić wesołości z nucenia „Wal Skavena w łeb”, kolejnej ze sprośnych melodii poznanej ładnych kilka lat temu. Potrafiła za to nieźle zmęczyć, tworząc spółkę z błotem i przemoczonymi ubraniami. Brakuje tylko zniszczonych butów i wody wdzierającej się do środka, żeby ich wszystkich zielona ospa.
- Na południe towarzysze, dopadnijmy tego LeBeau. I wal Skavena w łeb! – tego poranka Kruk był wręcz przesadnie radosny. Do czasu. Kiedy tylko wrócili na szlak z jego twarzy słaby uśmiech znikł momentalnie, zostawiając charakterystyczne mu zamyślenie.
* * *
Po kolejnym dniu wędrówki i minięciu niesamowicie biednej wioski, nawet jak na tutejsze standardy, drużyna nareszcie doczekała się ustania deszczu, witając prawie że z uśmiechem na twarzy lekką mżawkę. Jak to jednak często bywa – radość z lepszej pogody musiała zostać zniszczona przez teren. Bagnisty, mokry, gdzie ciężki najemnik co chwila zapadał się po kostki.
Przy okazji głośno bluźniąc, wyrażając swoje niezadowolenie.
Jakby tego było mało – podróżników ponownie zaczęła otaczać mgła. Jakby to nie było wystarczającym ostrzeżeniem...
***
- Ty pieprzona żabo, mój pancerz! - Kruk wrzasnął, wyraźnie bardziej przejmując się stanem pancerza niż krwią. Niestety, miało to swoje wady w ilości większej niż zalety. Fakt faktem, najemnik ruszył na stworzenie, mając zamiar wziąć odwet za skórznię, co było całkiem pozytywnym zachowaniem, które reszta powinna docenić. Z drugiej jednak strony... Tak silne skupienie się na jednym przeciwniku było nieco niebezpieczne, gdyż Kruk mógł nie zauważyć nadchodzących ciosów. Na zmianę planu było jednak za mało czasu, gdyż ostrze topora właśnie rozpoczynało morderczy łuk, mający zakończyć się w ciele... Czymkolwiek było – syn kowala wybrał dla niego śmierć.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
MrZeth
Dołączył: 03 Maj 2011
Posty: 76
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 18:59, 26 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Severin:
Jeśli życie nauczyło czegoś Severina, to tego, że jak się jest na szlaku ciałem, to trzeba na nim pozostać umysłem. Nawet jeśli okolica jest tak kretyńsko nudna i paskudna, że krew zalewa. Kawał czasu temu gdzieś w Kislevie zdarzyła mu się mała przygoda. Gdy zwiał z pogromu na cudzym koniu i przeklął po stokoć bandy banitów stwierdził to sam. Jako jedyny nie śpiewał z innymi z drużyny, jako jedyny pozostawał ostrożny i rozglądał się bacznie po okolicy pomimo nabierającej na sile śnieżycy... dlatego bełty wymierzone na poziomie klatki piersiowej nie sięgnęły go. W porę rzucił się na ziemię, podczas, gdy pięciu idących koło niego umarło wpół zwrotki, nie rozumiejąc nawet co ich zabiło. Dalsza walka była totalnym chaosem, dlatego Severin dal radę ściągnąć jednego ze zbirów z konia i dosiąść go samemu. Śnieg osłonił jego odwrót.
Tu przeciwnikami nie byli banici których można oszukać i zgubić. Teren też był jeszcze mniej gościny niż Kislev zimą...
Wtedy znaleźli "zwłoki". Fakt, że nie były nadgryzione lub zjedzone nie świadczył najlepiej. Severin miał dziką ochotę wpakować ciału kulkę w łeb profilaktycznie... ale Kruk miał inne plany. Szermierz westchnąłby, ale zamiast tego zdecydował się spróbować wpakować kulkę w łeb "pajęczycy". Potem pistolet musiał wrócić na miejsce wewnątrz kurtki szerzmierza. Nie było czasu na przeładowanie. Trzeba było chwycić za rapier i wypatrzeć okazję na solidne pchnięcie. Najlepiej po tym jak któraś istota spróbuje zaatakować go albo inną osobę z ekipy. Ruch wtedy jest bardziej przewidywalny i można z tego skorzystać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
WinterWolf
Dołączył: 23 Sty 2011
Posty: 48
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 0:29, 27 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Kat i Severin
Pierwszego dnia wędrówki po wyruszeniu z osady łowczyni wypatrzyła moment, w którym mogła swobodnie porozmawiać z Severinem. Kat z pewnym wysiłkiem przyspieszyła nieco kroku by dogonić szermierza. Zaczęła bez wstępów i z grubej rury: - Tę monetę rzucasz zawsze, gdy chcesz podjąć jakąkolwiek decyzję czy są przypadki, gdy myślisz samodzielnie? - spytała.
- Są przypadki, gdy rzucam monetą by zadecydować o czymś czego nie jestem pewien... albo gdy chcę by ktoś uważał mnie za szalonego. Wiesz... "Zaraz zobaczymy, czy dożyjesz jutra" - mężczyzna wykonał gest jakby pstryknął monetą i złapał jaw dłoń. - "Ha! Nie. Ciach" - wzruszył ramionami. - Wierz lub nie, ale dobrze odegrane potrafi zdziałać cuda...
Kobieta się skrzywiła. Z powodu chorej nogi ona i jej rozmówca zostali nieco z tyłu. Ktokolwiek się obejrzał za nimi zobaczył sprzeczkę prowadzoną przyciszonymi głosami. Kat kilka żywo tłumaczyła coś szermierzowi, Severin odpowiadał z równym ożywieniem... Do czasu, gdy kobieta wyciągnęła otwartą dłoń i podetknęła ją szermierzowi prawie pod nos. Odpowiedział jej zdumionym spojrzeniem, a potem już spokojnymi słowami coś tłumaczył. Katerine w końcu połapała się, że oboje zostali nieco z tyłu, a to w tych okolicach nie było zbyt zdrowe. Wciąż prowadzili przyciszoną rozmowę, ale ktoś, kto zainteresowałby się jej treścią, zwolnił i nadstawił ucha byłby w stanie ją usłyszeć.
- Odniosłam wrażenie, że należysz do osób, które nie myślą samodzielnie. Być może ostatnie wydarzenia wypaczyły moje pojmowanie. Ale odpowiedz mi na moje jedno pytanie: czy to ta moneta skierowała cię na tę drogę? - rzuciła.
- Na drogę do Moulisson? Nie. Na dokładnie tę drogę, na której was spotkałem? Tak. Mapa zamokła i za cholerę nie pamiętałem czy pojechać w prawo czy w lewo na kolejnych rozstajach dróg. Jedna byłą równie dobra co druga, rzuciłem więc monetą - odparł mężczyzna.
Kat kiwnęła głową. - To nie używaj jej więcej, prawdopodobnie wpędziła cię w najgorsze bagno pod słońcem. Ja nie posłuchałam intuicji i żałuję. Ale gdybanie na nic mi się już zda - potarła ciemnoczerwoną, teraz dodatkowo ubłoconą opaskę na czole.
- Takie karty rozdał los. Bierz je w rękę i graj tak dobrze jak możesz - Severin wzruszył ramionami, uśmiechając się. - Chcesz trochę kislevskiej wódki? - zapytał.
Kobieta westchnęła milcząc przez chwilę - A dawaj... Tęsknię za ciepłą gospodą i zimnym piwem... Niech chociaż będzie tego namiastka - westchnęła.
Severin podał jej piersiówkę bez słowa. Miał nadzieję, że kobieta nie zapomni, że są w strefie zagrożenia i nie może przesadzić z ilością wypitego alkoholu. W końcu w piersiówce zostało około pół litra...
Kat pociągnęła trzy niezbyt duże łyki i oddała piersiówkę - Dzięki... - mruknęła. Nawet się nie skrzywiła. - Nie patrz tak na mnie. Czuję się wystarczająco paskudnie - mruknęła. Wciąż zostawali nieco z tyłu, więc Kat przyspieszyła ile mogła, by nie zostali czasem na zawsze w tym okropnym miejscu.
Szermierz skinął głową, gdy oddała mu piersiówkę i wziął Kat pod ramię by szybciej dogonili resztę. - Nie staraj się nawet iść pierwsza, ale nie bądź też ostatnia - poradził.
Kat się skrzywiła. Zabolało, ale nie wspomniała nic na ten temat. To, że noga nie bolała tak jak wczoraj nie znaczyło, że nie bolała wcale. W końcu dziś szła o własnych siłach... - Mam przeczucie, że jeśli zacznę zostawać z tyłu... To już na dobre - mruknęła ciszej niż dotychczas.
- Nie pomogłem ci jak się topiłaś.. to teraz ja będę obstawiał twoje plecy. - Powiedział szermierz. - Tylko trzymajże się blisko...
Kat parsknęła. Ciężko stwierdzić, czy rozbawiona czy może nieco poirytowana. A może jedno i drugie. Zasłonięte oko utrudniało rozpoznanie emocji. Nie było widać nawet brwi kobiety - Rwiesz się do pomocy, ale jeszcze niedawno wspominałeś o wiązaniu na noc - mruknęła.
- Poderznięte gardło brzmiało lepiej? - zapytał szermierz.
- Veg i tak mi je poderżnie, jeśli ta zaraza posunie się wystarczająco daleko - powiedziała z rezygnacją. - Podejrzewam, że najchętniej zrobiłaby to już teraz - dodała. - Szczerze mówiąc boję się jak cholera tego co będzie później i modlę się o łaskę Shallyi... Na tym gównianym zadupiu nie mam co liczyć na spotkanie kapłana... I nie mam najmniejszego pomysłu na to co zrobić... Na spalenie rany czy obcięcie nogi już chyba za późno... Widzę, jak wyglądają moje ręce - powiedziała.
- Twój organizm nie podda się chorobie tak łatwo... chyba, ze sama się poddasz. Sporo zależy od nastawienia i kondycji psychicznej, dlatego musisz patrzeć na jutro z nadzieją, a nie strachem - Severin uśmiechnął się do kobiety. - Wiem, łatwo mówić, ale spróbuj.
- Tylko dlatego wciąż idę zamiast się położyć i zdechnąć. Najchętniej wróciłabym najkrótszą drogą do Imperium i zajęła się tym co umiem najlepiej - westchnęła. - Z dala od tych przeklętych ziem... Ale sama nie dotrę nawet do granicy tej gównianej brei, którą ktoś górnolotnie nazywa ziemiami - mruknęła. - Jedna uwaga... Jeśli zdarzy się najgorsze... Obetnij mi głowę. Samo poderżnięcie gardła może nie wystarczyć - powiedziała. Aż zachrypła przy ostatnich słowach.
Severin westchnął cicho, patrząc na nią. Dotarli do reszty. Puścił jej ramię i poklepał ja delikatnie po plecach. - Nie będzie potrzeby.
- Cóż... Po drodze pewnie jeszcze zdążę parę pokrak z tych ziem posłać do piachu. Mam nadzieję... To by było przykre, gdybym nie zdołała ze sobą zabrać w objęcia Morra kogoś do towarzystwa - powiedziała już ze złośliwym uśmiechem. Szlag by te cholerne zombie... Teraz zarazę z ich strony miała w sumie gdzieś, skoro i tak ją zżerała. Jak spotkają kolejne zombie to utnie tyle łbów ile zdoła. Zawsze to kilka ożywionych trupów mniej...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Ouzaru
Blind Guardian
Dołączył: 23 Sty 2011
Posty: 110
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 11:40, 28 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Vegari
Noc z Gio i rozmowa dały jej odrobinę relaksu, jednak ogólna aura otoczenia sprawiały, że nic jej się nie chciało. Gdyby miała wybór, w ogóle by się nie ruszała z łóżka (czy raczej podłogi) i została w wiosce na dłużej. Jednak nic nie wskazywało na to, by pogoda miała się poprawić i jedynym sposobem na uniknięcie deszczu - było iść dalej. Aż nie wypełnią zadania i nie będą mogli wrócić. Do miasta nie było daleko, a tam odpoczną, najedzą się, wysuszą, wykąpią i wyśpią w normalnych warunkach. Tylko ta myśl ją zachęcała do dalszej wędrówki.
* * *
Choć była kobietą szlaku i znajdowała się już w różnych trudnych warunkach, miała serdecznie dosyć tej pogody. Czuła się zmęczona i zmarznięta, co nie nastrajało zbyt pozytywnie. A każde spojrzenie rzucone w stronę Kat sprawiało, że przechodziły ją nieprzyjemne dreszcze niepokoju. Czy nie lepiej by było już poderżnąć kobiecie gardło? I, tak na wszelki wypadek, odrąbać głowę, a resztę ciała spalić? Cholera, coś musieli zrobić.
Stan Gio również był niepokojący. A najgorsze było to, że Vegari sama zaczęła czuć drapanie w gardle i nieprzyjemny ucisk między brwiami. Raz po raz pociągała nosem lub wycierała go w rękaw mokrej kurtki, choć to niewiele dawało. Chyba się od niego zaraziła... Wiedziała, że mag nie ma ochoty na rozmowę, ani tym bardziej siły na nią, ale postanowiła trzymać się blisko niego. Ktoś musiał mieć oko na Tileańczyka, a ona - dość nietypowo - czuła się za niego odpowiedzialna. Od czasu do czasu podchodziła, by położyć mu dłoń na ramieniu lub pomóc iść, jednak nie narzucała się zbytnio.
W czasie jednego z postoi przyłożyła dłoń do czoła De Sanctisa i aż zaklęła.
- Jesteś cały rozpalony, Gio. I to nie tak jak zwykle... - rzuciła z nutką niepokoju i troski w głosie. - Mam nadzieję, że to nic poważnego, mój drogi.
Nawet "mój drogi" brzmiało jakoś tak inaczej niż wcześniej. Dawniej było to zwykłe słowo, teraz zdawało się, że kryło się pod nim coś ciepłego. To pewnie przez tę cholerną pogodę Vegari zaczęła mięknąć i przejmować się kimś innym niż tylko sobą. Ale to musiało być przejściowe. Oby.
* * *
Odkąd mag zaczął gorączkować, Vegari nie odstępowała go na krok. Na jej twarzy wciąż było widać grymas zmartwienia, nawet nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Buty kobiety przemiękły, aż chlupało w środku, jednak nie było sensu zatrzymywać się i wylewać z nich wodę. W końcu i tak po chwili by się do nich nalała. Każdy krok był ciężki i nieprzyjemny, a z każdą minutą Vegari miała tego coraz bardziej dosyć. Na szczęście nie zapadała się aż tak, jak ciężcy mężczyźni, ale gdy wiał silniejszy wiatr - targał łuczniczką na prawo i lewo. Czasami kobieta musiała podreptać kilka kroków szybciej, by się nie wywrócić, gdy wiało jej w plecy. Potem z trudem brnęła przed siebie, gdy uderzał od przodu. Znosiło ją na boki, ślizgała się i po godzinie takich zmagań, była potwornie zmęczona. Nogi odmawiały posłuszeństwa, jednak na szczęście ramiona zdawały się być wciąż sprawne. Tylko mokre i zmarznięte. Zimne, przemoczone ubrania kleiły się do ciała Vegari, powodując dreszcze. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy się naprawdę nie zaraziła od Gio, jednak nawet jeśli nie, zapewne sama się szybko rozchoruje. Jakby na potwierdzenie tych myśli, kichnęła, znów pociągając nosem.
* * *
Podniosła się mgła, a ona już nie miała siły się czujnie rozglądać. Brnęła przed siebie jak na ścięcie, prowadząc monolog z Ranaldem.
"Panie, czy to jakaś kara? Przecież postępuję zgodnie z twoją wolą i zawsze płacę... No teraz nie miałam możliwości, ale przecież wiesz, że bym to uregulowała przy najbliższej okazji...
Pomyślała i przygryzła dolną wargę. Doskonale wiedziała, że nie miała zamiaru nic dawać na "świątynię" i Ranald z pewnością też o tym wiedział. Wyglądało na to, że zdobycie kolejnych pieniędzy nie będzie takie łatwe, jeśli nie zacznie się dzielić ze swym Panem.
I jak na potwierdzenie tego, wpadli w zasadzkę.
- No, to chyba teraz powinnam porozmawiać z Morrem - mruknęła pod nosem.
Było za późno na szykowanie łuku, więc na szybko wyciągnęła miecz i sztylet. Jakoś ciężko leżały w zmarzniętych dłoniach i miała wrażenie, iż nie jest w stanie mocno zacisnąć palcy na rękojeści, gdyż przy każdym ruchu po prostu bolały.
Wiedząc, że Giovanni jest w kiepskim stanie, ruszyła w jego stronę. Aż ją ściskało w środku na samą myśl, że mógłby zostać zabity przez tych paskudnych mutantów. Miała zamiar osłaniać go i spróbować zabić jego przeciwnika. Chyba zbyt często się oglądała na maga, a uświadomiło ją o tym cięcie w nogę. Syknęła z bólu, irytując, że nabawi się blizny i zaatakowała agresywnie. Mogła mieć jedynie nadzieję, że we mgle nie kryje się więcej przeciwników.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Serge
Parias
Dołączył: 23 Sty 2011
Posty: 178
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Dunbar, Szkocja
|
Wysłany: Sob 16:18, 28 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Walka była szybka, brutalna i krwawa. Jeśli czarodziej liczył na jakieś wsparcie Kruka, to się w tym momencie grubo zawiódł. Najemnik, zaślepiony chęcią odwetu nawet nie próbował odczytać zamierzeń Piromanty, gdyż jego celem był mutant, który go zranił. I raczej nie miał zamiaru wstawiać się za pozostałymi, co zresztą Giovanni poczuł natychmiast, gdy jego miecz został podbity w górę, a ostrze włóczni pajęczej mutantki zagłębiło się w prawym boku. Mag padł na kolana i krzyknął z bólu, chwytając się za brzuch, niezdolny do dalszej walki. Kobieta na pajęczych nogach zamachnęła się do ostatecznego ciosu, gdy wtem usłyszała obok szczęknięcie kurka pistoletu.
Zawahała się na moment, widząc wycelowaną w siebie broń Severina, jednak gdy dotarło do niej, że nie wypaliła, rzuciła się z paskudnym okrzykiem ku Estalijczykowi. Zaskoczony szermierz zaklął szpetnie i w ostatniej chwili odbił uderzenie włóczni swym rapierem uskakując krok w tył. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się Vegari, zatapiając ostrze swego miecza w miękkiej tkance szyi mutantki.
Tamta padła, jak stała, zalewając się śmierdzącą juchą, jednak na podziękowania nie było czasu. Piromanta nie nadawał się już do walki, cofając się na klęczkach w stronę towarzyszy zajętych odpieraniem ciosów. Krwawił sowicie i z każdą kolejną chwilą tracił siły. W końcu padł w błoto, nie przejmując się już tym, co dzieje się wokół niego.
A walka wciąż trwała. Mimo iż Vegari pokonała jednego z mutantów, kolejny zostawił krwawą pręgę na jej lewej nodze, gdy łuczniczka odruchowo spojrzała na leżącego w błocie czarodzieja. Syknęła z bólu i uskoczyła w tył. Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę i wyprowadziła cios. Posypały się iskry, tak samo jak ulewny deszcz, który nagle spadł z nieba. Kobieta wyprowadzała kolejne szybkie ciosy, a chwilę potem dołączył Severin, z którym stanęła w końcu ramię w ramię. Uniki w tak grząskim podłożu nie były zbyt łatwą sztuką, jednak w końcu zaatakowany krukogłowy musiał uznać wyższość Severina, który wbił mu ostrze prosto w serce.
W tym samym czasie, stojąca kilka kroków od nich Katerine miała taktykę prostą, acz - jak się okazało -skuteczną. W sytuacji, gdy ranna noga odmawiała posłuszeństwa, najlepiej było się bronić i czekać na aż ktoś się odsłoni. Długo czekać nie musiała. Pierwszy z mutantów – ten z prześwitującymi organami wewnętrznymi – zamachnął się z impetem swoim tasakiem. Łowczyni dosłownie w ostatniej chwili zrobiła unik i zatopiła ostrze miecza w lewym boku stwora, widząc, jak stal przechodzi gładko przez ważniejsze narządy. Mutant zwalił się w błoto i już nie poruszył.
Przeciwnik Esteca okazał się bardzo szybki jak na możliwości najemnika. Gdy tylko Kruk wyprowadzał jeden cios, żabopodobny mężczyzna zarzucał go dwoma, lub trzema, a sztylet gładko przechodził z dłoni do dłoni. Vogeler podczas zaledwie kilkunastosekundowej walki zdążył się dorobić kolejnych cięć – na lewym przedramieniu, tuż nad prawą brwią i na prawej nodze. Na szczęście były to draśnięcia, jednak i tak krew zalewała oko mężczyzny, utrudniając mu nieco walkę. Walkę, która skończyła się w sposób mało honorowy (o ile można było mówić o honorowej walce z mutantami), ale skuteczny – Kat, korzystając z nieuwagi mutanta przebiła go od tyłu swym mieczem, odbierając tym samym Krukowi przyjemność rewanżu.
Dla dwójki pozostałych przy życiu mutantów to było już za wiele. Widząc martwych towarzyszy rzucili się szybko w stronę lasu. Veg, nie myśląc wiele, zamachnęła się sztyletem trzymanym w dłoni i cisnęła w plecy mutanta. Tamten padł jak długi, a jego towarzysz czmychnął między drzewa. Powietrze wypełniał zapach śmierci i zepsutego mleka. Robiło wam się niedobrze.
Mogliście się cieszyć jedynie połowicznie z wygranej. Czarodziej leżał w błocie trzymając się za krwawiącą ranę na boku – był przytomny i coś tam klął w tileańskim pod nosem. Veg kulała na nogę, Estec miał kilka świeżych, broczących krwią cięć, a Kat aż przysiadła na zdrowej nodze, oddychając ciężko, oparta o swój miecz. Ranna noga drętwiała, więc pozwoliła jej odpocząć. Jedynie dziwnym trafem Severin wciąż pozostawał cały i zdrowy. Mimo iż jego pistolet nie wypalił, wydawało się, że bogowie nad nim czuwają.
Deszcz znów przybrał na sile, rozpraszając mglę. Wszyscy byliście wykończeni, tak podróżą, jak i walką, a trzeba było jeszcze opatrzyć rany i w miarę możliwości ruszać dalej, gdyż nie mogliście być pewni, że mutant, który uciekł nie przyprowadzi ze sobą kolegów.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Evandril
Dołączył: 01 Kwi 2011
Posty: 87
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 18:23, 28 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Giovanni de Sanctis
Starcie jeszcze na dobre się nie zaczęło, a dla Giovanniego już się skończyło. Czarodziej odskoczył po pierwszym natarciu pajęczycy, jednak kosztowało go to sporo sił. Był już zbyt słaby, by miecz mógł przeciąć powietrze z należytą szybkością i dosięgnąć celu. Ostrze zostało zbite, a Tileańczyk omal nie stracił równowagi. Kątem oka widział jedynie, jakby w zwolnionym tempie, ostrze włóczni, które po chwili znalazło się w jego boku. Z trzewi De Sanctisa wydobył się okrzyk bólu, a on sam padł na podmiękłą ziemię. Nie interesował się już tym, co działo się później. Liczył na kończący jego życie cios, jednak ten o dziwo nie nadszedł, gdy mężczyzna pełzał po błocie.
Każdy ruch palił bólem, każdy ruch wymagał więcej sił, których po prostu już nie miał. Padł w końcu na szlak, wciąż mocno przytykając zakrwawioną dłoń do rany. Starał się nie upaść nią w to bagno, by nie wdało się jakieś zakażenie, choć zapewne i tak na daremno. Walczący obok kompani jakby zwolnili swe ruchy, choć Gio doskonale wiedział, że to z jego umysłem dzieje się coś niedobrego. Przed oczami pojawiły się białe gwiazdki, obraz powoli zaczął się rozmywać. Niczym robak, czarodziej wpełznął między dwie pary czyichś nóg i tam skulił się w sobie, łapiąc niespokojny oddech i mając nadzieję, że nikt z wrogów go tutaj nie dopadnie. Ból był niesamowity, gorączka wciąż nie schodziła i Tileańczyk pomyślał, że najchętniej chciałby, by Morr już go zabrał do siebie.
Bóg Śmierci miał dziś jednak inne plany wobec niego, bo walka rychło się skończyła, a on wciąż żył. Wyrzucił z siebie kilka przekleństw, a gdy wzrok wrócił do normalnej ostrości zerknął na towarzyszy, unosząc się lekko. Wstał z pomocą Vegari, gdyż jak się okazało, to koło niej się skulił, i na ugiętych nogach, również z jej pomocą usiadł przy najbliższym drzewie. Jego zimno i wilgoć sprawiły, że maga przeszły dreszcze, jednak nie to było teraz najważniejsze. Spojrzał przez chwilę na zaciętą twarz łuczniczki, ciesząc się w duchu, że mimo wszystko mu pomogła i cały czas była przy nim. Pewnie jeszcze trzy tygodnie temu bez namysłu zostawiłaby jego i Kruka, ale teraz coś się zmieniało w tej dziewczynie. Na lepsze. I to bardzo maga radowało, nawet w tak popieprzonej chwili.
Syknął nagle, sprowadzony na ziemię pulsującym z rany bólem. Zrzucił powoli plecak i płaszcz, rozpiął kubrak i odrzucił go na bok, syknąwszy ponownie. Biała koszula, którą miał pod spodem zdążyła już nasiąknąć krwią a zdjęcie jej wyrwało z płuc czarodzieja kolejny zdławiony okrzyk.
De Sanctis spojrzał na ranę. Pionowe cięcie, trochę mięsa na wierzchu, nieźle krwawiła. Słodko, jeszcze tego mu brakowało. Oprócz tego, że piekło jak cholera, od czasu do czasu czuł jakby ktoś wciskał mu tam kilka niewidzialnych igiełek potęgujących ból. Przynajmniej na moment, zapewne za sprawą adrenaliny odzyskał jasność umysłu. Tylko tyle mu trzeba było, zwłaszcza, że nikt tu nie wyglądał mu na takiego, co potrafi zszywać takie rzeczy. No i nie mieli czasu..
- Veg… wyciągnij z mojego plecaka szarpie nasączone spirytusem. – wymruczał, zaciskając zęby. – Najpierw oczyszczę, a potem przypalę tę putę.
Poczekał, aż kobieta wykona polecenie, oczyścił ranę i przyłożył do niej trzy palce Mimo harcującej w jego ciele choroby bez większego problemu podgrzał je na tyle, by mogły zasklepić ranę. Przez zaciśnięte zęby warknął mocno, gdy wysoka temperatura podrażniła układ nerwowy. Przez krótką chwilę zastygł tak, a potem głowa opadła mu na pierś, a ramiona po sobie. Wyglądał, jakby zeszło z niego pewne napięcie. Ból wciąż jednak dawał o sobie znać, a ciemnoczerwona blizna w miejscu rany lekko dymiła. Przyłożył do niej jedną z szarpi i spojrzał na pozostałych.
- Ma któreś jakieś bandaże? Czy cokolwiek, czym można to zawinąć? – nie silił się na przyjazny, ani nawet uprzejmy ton. Miał dosyć tego dnia i tej krainy. – Jak tylko skończymy zabawę ze mną, proponuję się zbierać, może w końcu trafimy na ten pierdolony zamek i uda się tam odpocząć.
[Post uzgodniony z MG i Ouz]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Draze
Dołączył: 27 Kwi 2011
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 18:58, 29 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Kruk
- Posiekam na kawałki! - krzepki najemnik kolejny raz zamachnął się toporem. Kolejny raz nie trafiając w – jakby nie patrzeć - zbyt szybkiego przeciwnika. Niestety, Kat odebrała Krukowi możliwość ubicia wroga przebijając gadzinę od tyłu. Mimo wszystko najemnik niezbyt się tym przejął, wyraźnie ciągle działając w silnym afekcie. Kilkanaście sekund później „żaba” leżał bez lewego przedramienia, głowy i praktycznie przecięty na pół w okolicach mostka i miednicy. Dopiero kiedy ciepła krew z rozciętego czoła zaczęła spływać Stirlandczykowi za koszulę opanował się i zostawił truchło w spokoju.
Rozejrzał się po towarzyszach, po czym podszedł do najbardziej rannego piromanty.
- Dasz radę iść, czy trzeba będzie ci zrobić jakieś prowizoryczne nosze? - po chwili dodał jeszcze:
- A następnym razem sami sobie sprawdzajcie co leży na ziemi, pierdolę takie akcje... - zrezygnowany i zmęczony miał coraz większą ochotę wypatroszyć LeBeau. - Albo ucinam głowę. Na dobrą sprawę lepiej wcześniej niż później.
Po krótkim podsumowaniu sytuacji Estec zajął się swoimi ranami, doskonale wiedząc, że powinni jak najszybciej ruszać w drogę. Krople piwa popłynęły po dość płytkich ranach, odkażając je przynajmniej w jakiś stopniu i na jakiś czas. A przynajmniej taki był główny cel marnowania zacnego trunku w środku jakiegoś pieprzonego lasu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Ouzaru
Blind Guardian
Dołączył: 23 Sty 2011
Posty: 110
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 10:01, 30 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Vegari feat. Giovanni
Stan, w jakim był czarodziej, sprawił, że łuczniczce wnętrzności usiłowały wywrócić się na lewą stronę. Pierwszy raz czuła coś takiego. Jakby niepokój i zmartwienie tym, że ktoś mógłby umrzeć. A przecież nie był nikim specjalnym. Ot, zwykłym kochankiem, przelotną znajomością, kimś, kogo poznała na szlaku.
- Nie mam bandaży, ale... - Zawahała się na chwilę, po czym przeszukała swoją torbę i wyjęła z niej dobrej jakości koszulę. Była ładna i zapewne kobieta trzymała ją na specjalne okazje. Złapała kawałek materiału zębami, pociągnęła, rozrywając i po chwili zaczęła obwiązywać Gio kawałkami połączonego ze sobą płótna.
- Ej, Veg, co robisz? - Giovanni próbował oponować, ale było już za późno. - To była taka ładna bluzka.
- Spokojnie, ukradnę sobie drugą. - Puściła mu oczko.
Dotknęła dłonią do jego czoła i westchnęła ciężko. Nadal miał gorączkę.
- Gio, musimy się stąd szybko zbierać, bo...
- Wiem, że musimy się stąd szybko zbierać, już o tym mówiłem - mruknął, obwiązując sobie ranę. - Najlepiej natychmiast, nim ten ocalały skurwiel sprowadzi jakąś pomoc.
Nie odpowiedziała, jedynie pomogła mu dokończyć prowizoryczny opatrunek i wstać. Wiedziała, że musi go bardzo boleć. Podała mężczyźnie bukłak z winem.
- Podgrzej sobie i wypij, może poczujesz się lepiej - powiedziała dość markotnym tonem.
- Przyda się, nie powiem... - uśmiechnął się lekko, choć widziała na jego twarzy wypisany ból. Podgrzał nieco bukłak, a następnie upił kilka łyków czerwonego napoju. - Miejmy nadzieję, że coś to da... Zbierajmy się.
Po chwili spojrzał na Kruka, który zapytał się o nosze. Skinął mu głową, zaraz też odpowiadając.
- Jak widzisz, jeszcze żyję. Więc póki żyję i mam się jako-tako, mogę iść o własnych siłach. Lub z małą pomocą Vegari - uśmiechnął się lekko.
Spróbował nałożyć na siebie koszulę, lecz dość niezdarnie mu to wychodziło. W tym czasie złodziejka chciała sprawdzić torbę mężczyzny w poszukiwaniu czegoś suchego, jednak nie mogła jej otworzyć. Zaklęcie skutecznie broniło dostępu do środka... Piromanta nadal męczył się z mokrą koszulą, a z pomocą znowu przyszła Vegari. Bez zbędnych słów i cackania się, po prostu ubrała Gio, ignorując jego syczenia i postękiwania. Starała się być delikatna, ale czas ich naglił. W końcu zakończyła swe tortury, a mag znów był ubrany i gotowy do dalszej drogi.
Trochę się zdziwiła, gdy wiecznie zły i marudzący na pogodę Giovanni złapał ją za dłoń, po czym ucałował lekko i powiedział, spoglądając Vegari głęboko w oczy.
- Dziękuję.
Takie proste stwierdzenie sprawiło, że łuczniczka się zmieszała. Wydawało się nawet, że gdy spojrzała w oczy towarzysza, na jej twarzy pojawił się delikatny rumieniec.
- No, już myślałam, że ten deszcz wypłukał i zmył z ciebie wszystkie dobre maniery, magu - burknęła, maskując swoje zakłopotanie. - A teraz idźmy dalej, bo już i tak długo tu zabawiliśmy...
Po tym stwierdzeniu ruszyła, nie czekając na nikogo i nie oglądając się. Cholerny Tileańczyk. Ale oczy miał piękne.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
MrZeth
Dołączył: 03 Maj 2011
Posty: 76
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 11:12, 31 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Severin:
Jedno słowo: "Fart". Severin nie wiedział które z bóstw uśmiechnęło się do niego tego dnia, ale zrobiło to nad wyraz skutecznie... Poszło dość sprawnie zważając na to, że to oni zostali zaskoczeni. Tylko jeden z tych parszywców zdołał zbiec.
Szermierz westchnął, wieszając pistolet z powrotem w kieszonce wewnątrz kurtki. Proch zamókł. W sumie nic dziwnego, ale spróbować było warto. I tak nie zdołałby nabić pistoletu przed walką. Szermierz wyciągnął z kurtki chusteczkę, którą z reguły przecierał rapier. Od ostatniego mycia nie była używana, wiec przetarł sobie nią twarz z potu i wilgoci. Strzepnął materiał i schował z powrotem na miejsce. Veg zajęła się magiem, Kruk zajął się sobą. Kat poszła po sztylet Vegari... dla szermierza nie pozostało nic do roboty.
Severin obejrzał się na Giovanniego. Przeniósł wzrok na spojrzenie Veg. Oj, czyjeś dni swawoli powoli się kończyły... miło jet, gdy wreszcie znajduje się kogoś, z kim zechce się już zostać. Chyba będzie musiał dać spokój tej łuczniczce...
Wtedy szermierz przypomniał sobie o istotnym szczególe-mógł wreszcie pociągnąć kogoś za język odnośnie pobytu w tym cholernym bagnie. W końcu mag mniej-więcej opisał Guido LeBeau... znaczy podał dwie cechy które by się zgadzały. Szermierz zmarszczył brwi i przymknął oczy, myśląc. Na listach gończych z reguły były podobizny, ale Guido miał tendencje do zasłaniania twarzy. Gdy pracował z tym skurwielem to widział jego twarz tylko podczas posiłków. To oznacza, że na liście gończym nie mogło być pełnego obrazu jego twarzy, którą Severin z kolei dobrze sobie zapamiętał. Tej kanalii należało unikać...
Szermierz po raz kolejny spojrzał na ludzi, z którymi przyszło mu podróżować. Przecież nie byli idiotami. Ile ktoś musiał obiecać im pieniędzy, by udali się na poszukiwania osoby, której wyglądu nie znają? Trzeba będzie się wywiedzieć i wykłócić o swoją dolę, ale to nie teraz.... jeszcze nie czas.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
gRed v1.3 // Theme created by Sopel &
Programosy
|